Lotnicza podróż za „free” przez Ocean i Biegun (1991 rok)
Poniżej jedno z moich krótkich lotniczych opowiadań pisanych kilka lat temu do czasopisma lotniskowego Ławica.
Przygoda lotnicza, o której chce opowiedzieć była wyjątkowa i nigdy już ten sposób przelotu się nie powtórzył.
Było to w czasach , kiedy nie łatwo podróżowało się z Polski do Ameryki, a ceny biletów lotniczych były tak wysokie iż dla większości stanowiły niemożliwą barierę do pokonania. Ale w tamtych latach – siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, moja chęć poznania świata była na tyle silna, że nie dostrzegałem żadnych barier finansowych w docieraniu do zaznaczonego na mapie celu.
Pamiętam swoiste zakłady z przyjaciółmi np. jak szybko stopem dotrzesz do Paryża nie mając wizy francuskiej a niemiecką już nieważną, lub, jak na gapę dojedziesz pociągiem z Kalkuty do Madrasu w Indiach , lub czy uda się Tobie jachto-stopem dopłynąć do Turcji, lub przejść przez zielone granice z Danii do Grecji. Wszystkie te zakłady wygrywałem.
Na przełomie lat 80-90 przemierzałem jak Hobo*, bezdroża amerykańskiej Alaski i północnej Kanady poszukując śladów mojego idola z lat szkolnych jakim był Jack London. Nie mając za wiele pieniędzy, ale mając niczym nieograniczony czas znalazłem prace w jednym z ośrodków narciarskich niedaleko Vancouver (British Columbia) . Radość nart i zimy w Kanadzie nie trwała jednak tak długo jak planowałem. W środku sezonu otrzymałem dramatyczny telegram z Polski iż natychmiast powinienem wrócić do Poznania – „czeka umierająca matka”. Ale jak tu wrócić „natychmiast” nie mając nawet grosza na bilet powrotny?
W tamtych latach port morski Vancouver był miejscem gdzie zawijała polska flota rybacka łowiąca łososie na Morzu Beringa. Co kilka miesięcy załogi statków wymieniano drogą lotniczą, najczęściej czarterami LOT-u. Tyle wiedziałem – i to był trop którym poszedłem szukając powrotu do domu. Zadzwoniłem do polskiego przedstawiciela firmy w Vancouver;
– masz szczęście chłopie, pojutrze rano leci czarter LOT-u do Warszawy, jest tylko jedno miejsce wolne, przyjedź do biura, załatwimy formalności;
Nazajutrz dyrektorowi firmy wyjaśniłem moją sytuacje. Zgodził się iż płatność za bilet mogę dokonać w Polsce,
– ale Panie Dyrektorze – ale jest jeszcze jeden problem – moja kanadyjska wiza straciła ważność;
– Cooo…? Chłopie, aby uniknąć kłopotów przy odprawie nie możesz pokazać paszportu, mogą cię zamknąć… Jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Pomogę Tobie. Wciągnę Ciebie na listę załogi statku rybackiego i dostaniesz książeczkę żeglarską i to będzie twój dokument podróży. Rybacy nie muszą mieć wizy.
Tym sposobem nazajutrz rano na lotnisku w Vancouver trzymając w ręku nową książeczkę żeglarską (rybacką) ustawiłem się w kolejce do odprawy, a wraz ze mną towarzystwo marynarzy. Tylko, że wszyscy wracający po wielomiesięcznych rejsach rybacy trzymali w ręku ogromne wory żeglarskie, a ja jako jedyny „rybak” z towarzystwa plecak z karimatem i długie na 2 m narty …
Lot był długi.
Przez Anchorage, a następnie nad biegunem do Oslo i dalej do Warszawy. Na Okęciu przedstawiciel firmy połowów dalekomorskich nie mógł się nadziwić jak się tu dostałem i stwierdził, „że skoro już jestem tu to dlaczego chcę zapłacić ?„ – przecież dostałeś „Bording Paas”, ktoś ci go wydał i przyleciałeś. Wszystko O.K. Witamy w Polsce”.
Z pod Okęcia jeden z autobusów zabierał zmęczonych marynarzy do Szczecina.
– Czy jedziecie przez Poznań? Tak wsiadaj. Już po kilku godzinach wielki plecak wyrzucałem z autobusu wprost pod domem w Poznaniu.
Dziś po wielu latach mogę jeszcze raz podziękować Rybakom za ten darmowy przelot przez Ocean wprost do drzwi domu w Poznaniu. Podróż którą śmiało można nazwać LOT-o stopem.
Jerzy Kostrzewa – 1992 rok
*Hobo – amerykańska nazwa człowieka bezgranicznie wolnego, samo-wystarczającego włóczęgi z wyboru, poszukującego sezonowych prac, bez stałego miejsca zamieszkania, często podróżującego na gapę w towarowych wagonach kolejowych po bezkresach Ameryki…
poniżej piosenka HOBO śpiewana przeze mnie na Turystycznej Giełdzie Piosenki w Szklarskiej Porębie.