Nareszcie w Górach (fragment II)

Nareszcie w Górach  (fragment II)

cd . ostatniego rozdziału mojej książki „Niedostępna Góra Papuasów” wydanej w 2001 roku przez wydawnictwo G&P.

cd z poprzedniego I fragmentu:

„….Po kilku minutach było już po wszystkim. Stąd już drogi prowadziły tylko w dół. Staliśmy na szczycie! Jakaż ulga i radość! Nie do wiary – marzenia się spełniły. W końcu stoję na wierzchołku najwyższej góry pomiędzy Himalajami a Andami. Po chwili dochodzą do nas pozostali. Wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi. Uściski dłoni nie mają sobie końca. Wokoło niewiele widać, szaro i mglisto. Sztywnymi palcami wyciągam z plecaka maleńką polską banderkę z orzełkiem. Ktoś robi mi zdjęcie. Gdzieś między kamieniami Rudi odnajduje plastikową puszkę. Są tam proporce z różnych stron świata i stare zapiski tych, którzy tu się wspięli. Również ja pozostawiam w puszce pierwszą polską flagę na tej górze. Komandosi, którzy skojarzyli podobieństwa naszych barw narodowych, z sympatii odwracają do góry nogami swoją flagę i wszyscy z wielkim uśmiechem przy biało-czerwonych barwach fetują sukces.

Ktoś nawet częstuje czekoladą. Brakuje tylko szampana. Ale patrząc na euforię tych, którzy tu dotarli, odniosłem wrażenie, że adrenalina we krwi działa mocniej niż alkohol. Cała zabawa na szczycie trwała może z pół godziny. Spojrzałem tylko z niepokojem na zegarek, była już czwarta po południu. Mieliśmy fatalny czas. Rudi pokazał nam jeszcze może ku przestrodze, małą metalową tablicę pamięci indonezyjskiego studenta, który zabił się podczas powrotu, zjeżdżając na linie. Oby nasz zjazd był bezpieczny! W tak licznej grupie nie było już żadnych szans dotrzeć do podnóża góry za dnia. Zaczęliśmy schodzić. Zamykałem całą grupę, nie mając już wpływu na szybkość zjazdów. Musiałem cierpliwie czekać na swoją kolej. Pogoda z minuty na minutę stawała się jeszcze gorsza. Tym razem zacinało deszczem. O zmroku dotarliśmy do żółtych tarasów. Ale stąd pozostały jeszcze trzy, cztery zjazdy do podstawy ściany. Światła czołówek już nie były tak silne, jak dzisiejszego rana, baterie w chłodzie i wilgoci straciły już swoją moc. Przez kilkanaście minut kluczyliśmy raz w prawo, raz w lewo, szukając drogi zejścia. Którędy w dół? Ktoś odnalazł wreszcie miejsce zjazdu. Kapitan Ivan chyba bez namysłu i ku mojemu przerażeniu jako pierwszy wpiął się w starą, wiszącą poręczówkę i zaczął  zjeżdżać w dół.

Rudi pozbawiony był palców lewej ręki. Stracił je kiedyś, odmrażając podczas niezaplanowanego biwaku schodząc z Aconcagua. Tylko Ivars wahał się do końca. Zostać ze mną, czy wybrać „zjazdową ruletkę”.

Zostałem sam na krawędzi żółtych tarasów. Wewnętrznie chciałem tego – ciszy i spokoju. Lubię biwakować w górach. Choć ten nocleg był – delikatnie mówiąc – nie do końca poprawnie przygotowany. Miałem tylko dobrą, nieprzemakalną płachtę biwakową. Nie zabrałem, a szkoda, ani karimaty, ani maszynki do gotowania, nie mówiąc już o śpiworze. Cóż, zapowiadał się zimny kibel. Tylko nogi w płachcie wsunąłem do plecaka i położyłem się na rozłożonej linie. Na szczęście już nie lało. Ale z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej. Nie mogłem zmrużyć oczu. Już sam nie wiedziałem, czy z powodu mokrego chłodu, który powoli przenikał aż do szpiku kości, czy z nadmiaru wrażeń. Zegarek pokazywał dziesiątą. Do świtu pozostało jeszcze osiem długich godzin  medytacji i wyczekiwania. I pomyśleć, że to czekanie jutra jest już kulminacją mojej długiej, pięcioletniej drogi w te niedostępne góry. Drogi, która zaczęła się też zimnym biwakiem, pięć lat temu na grani West Buttress, u stóp Mt Mc Kinley na Alasce. Nieśmiały pomysł zrodził daleką przygodę. 

Ileż to wydarzyło się spraw ważnych w moim życiu, pomiędzy tymi dwoma oddalonymi w czasie biwakami.  Założyłem rodzinę i zostałem ojcem dwojga wspaniałych dzieciaków. I mógłby ktoś pomyśleć, że górskie poszukiwania przygód nie dają pełni bezpieczeństwa mojej rodzinie. Ale paradoksalnie w tym krótkim i zarazem długim okresie pomiędzy Alaską a Nową Gwineą nie w górach ale na nizinach dwukrotnie cudem unikałem śmierci. W maju 97 roku jechaliśmy z Faustyną i córką Marianną pociągiem pośpiesznym z Międzyzdrojów do Poznania. Siedzieliśmy w pierwszej klasie tuż za wagonem restauracyjnym WARS. Za Szczecinem wyszedłem sam do Warsu żeby zjeść obiad. Ale kiedy stanąłem przed bufetem zamówiłem tylko w pośpiechu herbatę. Zapłaciłem, nie żądając nawet reszty. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi tylko: wyjdź z tąd! Z kubkiem gorącej herbaty natychmiast wybiegłem z wagonu restauracyjnego i wróciłem do swojego przedziału. Dosłownie ułamki sekund później wagon Warsu wyleciał z torów i zderzył się ze składem towarowym. Został całkowicie zmiażdżony – nikt w nim nie przeżył. Kiedy za Warsem „nasz” wagon pierwszej klasy powoli przewracał się wspólnie z Faustyną i Marianką słysząc potworny huk czekaliśmy już tylko na zgniecenie. Nie nastąpiło.   Wychodząc wtedy z wraku wagonu, pomyślałem tylko, że wszystko jest takie ulotne,  że nigdy nie wiesz, co może cię spotkać jutro lub pojutrze. Dziś żyjesz i marzysz, ale w chwilę potem jakiś beznadziejny przypadek sprawia, że odchodzisz.  Poczułem się wtedy jak nowo narodzony. Być może ten fakt dodał mi jeszcze więcej energii do życia i do tego, aby pielęgnować to, co jest w nim ważne – miłość i marzenia. Myślę, że wtedy pod Szczecinem uratowała mnie intuicja. Zdążyłem w porę posłuchać siebie. A może była to Opatrzność? Rok po kolejowej „przygodzie” raz jeszcze zostałem ostrzeżony. Prowadziłem samochód ulicami Poznania, gdy nagle pędzący z przeciwka pijany kierowca forda zderzył się ze mną czołowo. Tylko z bólem głowy wyszedłem cało z mojego całkowicie zniszczonego poloneza! Tym razem nie do końca posłuchałem intuicji, która mówiła mi: nie jedź tą ulicą. Jednak, na szczęście, znowu Opatrzność czuwała nade mną.

Czy po takich przeżyciach mogłem rezygnować z tego, o czym marzyłem tak długo? Również teraz wewnętrznie czułem, że zostając na noc w górach na pólkach północnej ściany Carstensza, będę bezpieczny.

Świt już majaczył na wschodzie. W nocy musiało być zimno. Resztka herbaty w butelce zamarzła. Z minuty na minutę wschodzące słońce zaczęło rozgrzewać moje lodowo-sztywne ciało. To chyba niecodzienny w tych deszczowych górach poranek – niebieskie niebo i czyste słońce. Nareszcie mogłem spokojnie spojrzeć na północ i cieszyć oczy bielą lodowca Ngga Pulu, lub odwrócić się i za plecami ujrzeć w pełnym blasku i bez cieni mgieł Piramidę Carstensza. Taki widok przy tej pogodzie jest być może najlepszą nagrodą za to, że zostałem tutaj na noc. Nie miałem ochoty wracać na dół do bazy, a potem przez kopalnię do chaosu i brudu cywilizacji. Długo jeszcze leżałem wysoko na skalnej półce, mając przed sobą wspaniały widok na dziewiczy jeszcze świat. I już sam do końca nie wiedziałem co w tej wyprawie było dla mnie sprawą najważniejszą – czy piękna wspinaczka ścianą Carstensza,  czy wszystkie indonezyjskie przygody i kontakt z prehistorią. A może chęć zaspokojenie własnego ego i marzeń. A może właśnie ten biwak, gdzie o słonecznym poranku doświadczyć mogłem poczucia niczym nieskrępowanej wolności?


P.S. Na przełomie października i listopada tego samego roku Leszek Cichy w towarzystwie Ani Czerwińskiej, Basi Batko i księdza Krzysztofa Gardyny również stanął na szczycie Piramidy Carstensza. W ten sposób jako pierwszy Polak dokończył swoją Koronę Ziemi. Była to ostatnia wyprawa, która dotarła w Masyw Carstensza od strony kopalni. Krótko potem P.T. Freeport Indonesia zamknął dostęp w góry od strony południowej.

 Jerzy Kostrzewa 2001